Nie jestem maniaczką rozświetlaczy (na szczęście!). Mam ich co prawda kilka, ale nie odczuwam posiadania niezliczonej ilości i generalnie mam wrażenie, że na mojej cerze wszystkie wyglądają podobnie :P W marcu, na targach Beauty Forum otrzymałam od firmy Inglot rozświetlacz nr 102. Nie miałam nigdy tego typu produktu tej firmy, więc pomyślałam, że fajnie będzie go przetestować. Użyłam kilka razy, odłożyłam i o nim zapomniałam. Ostatnio jednak do niego powróciłam, a dzisiaj z chęcią Wam o nim trochę opowiem i zdradzę, dlaczego się z nim tak bardzo polubiłam. Zapraszam do czytania! :)
Rozświetlacz otrzymałam w formie wkładu. Można do niego oczywiście dokupić kasetkę, ja obecnie trzymam go w GlamBoxie.
Rozświetlacz otrzymałam w formie wkładu. Można do niego oczywiście dokupić kasetkę, ja obecnie trzymam go w GlamBoxie.
Produkt jest dość ciekawy, ponieważ składa się aż z trzech odcieni, które można nakładać pojedynczo lub dowolnie mieszać. Te przeróżne konfiguracje dają nam oczywiście inne kolory, więc może zaprezentuję Wam kilka z nich:
1 - pasek najjaśniejszy, wygląda na biały, ale opalizuje na różowo i po roztarciu na skórze widać właściwie tylko różowy odcień
2 - środkowy pasek to jasny żółty kolor, który po roztarciu fajnie stapia się z jasną karnacją
3 - ostatni pasek to już odcień ciemniejszy, bardziej pomarańczowy, który delikatnie opalizuje na złoto. Nie mogę go nakładać solo, bo jest dla mnie po prostu za ciemny
4 - to połączenie nr 1 i 2 - moje ulubione, nie wygląda już tak biało, ale na skórze nadal opalizuje na różowo
5 - mieszanka wszystkich trzech pasków, tworzy się z tego przepiękny odcień, trochę taki rose gold, ale w light'owym wydaniu
Polubiłam się z tym rozświetlaczem z trzech powodów. Po pierwsze wygląda na skórze mega naturalnie. Tworzy ładną taflę i ciężko z nim przesadzić. Moim zdaniem jest idealny na dzień. Po drugie ma niesamowitą właściwość - świetnie stapia się z moją skórą i po jakiejś godzinie, dwóch, kiedy skóra zaczyna wydzielać sebum, właściwie nie widać, że mam na niej rozświetlacz. Wygląda to po prostu na naturalny błysk zdrowej cery. Powiem Wam, że bardzo mnie taki efekt zaskoczył. Zazwyczaj te pudrowe produkty są jednak w mniejszy czy większy sposób widoczne. Po trzecie pasuje mi kolor tego produktu, najczęściej używam połączenia dwóch najjaśniejszych pasków.
Jedyny minus, jaki zauważam, to cena. Rozświetlacz kosztuje 43 zł i jest to jeden z droższych wkładów firmy Inglot (np. puder do modelowania twarzy kosztuje 32 zł, a róż można dostać już za 20 zł).
Dostaniecie go na wyspach, w salonach Inglot oraz na inglot.pl.
Nie jest to na pewno must have ani kultowy kosmetyk typu Mary Lou-Manizer, ale jeśli nie przepadacie za szampańskimi odcieniami rozświetlaczy, to zachęcam do przyjrzenia się mu, gdy będziecie miału ku temu okazję. Jestem zachwycona tym, jak pięknie stapia się z cerą. To mój pierwszy rozświetlacz, który wygląda tak naturalnie.
Jak Wam się podoba? Miałyście już okazję testować rozświetlacze tej firmy? :)
Buziaki!
Kasia
Zgodzę się, widać ze ma bardzo subtelne i delikatne wykończenie
OdpowiedzUsuńidealne na dzień <3
UsuńZ Inglota stosuję płynny rozświetlacz i go uwielbiam :)
OdpowiedzUsuńkiedyś mnie kusił, ale go nie kupiłam i jakoś o nim zapomniałam :)
UsuńNumer 2 solo wygląda pięknie <3
OdpowiedzUsuńja częściej sięgam po mieszankę 1 i 2, ale dwójka solo też jest piękna <3
UsuńNie miałam okazji ale jakoś niespecjalnie mi się podoba :)
OdpowiedzUsuńOn na skórze wygląda zupełnie inaczej :) ciężko było oddać jego piękno, bo faktycznie patrząc na niego w opakowaniu, też bym go raczej nie kupiła
Usuńto prawda :) sama dobrze wiem, że ciężko czasami pokazać na zdjęciu piękny efekt jakiegoś produktu :)
UsuńBardzo lubię kosmetyki kolorowe Inglot. Choć rozświetlacza od nich nie mam.
OdpowiedzUsuń