grudnia 12, 2018

W7 Delicious & Maybelline Total Temptation
Recenzja + makijaż


Nowości marki W7 obserwuję od dłuższego czasu i miałam wielką ochotę, żeby coś przetestować. Jak pewnie wiecie, firma wzoruje się na drogich kosmetykach. Paletka, którą Wam dzisiaj pokażę, jest mniej więcej 10 razy tańsza od oryginału, więc przyznaję, że bardzo mnie ciekawiło, czy chociaż w małym stopniu będzie tak dobra. Przy okazji opowiem Wam również trochę o tuszu Total Temptation z Maybelline. Zapraszam do dalszej części wpisu :)


Paleta przychodzi do nas w ładnym tekturowym opakowaniu z lusterkiem. Zawiera dwustronny syntetyczny pędzelek, którego nie używałam, ale wydaje się bardziej miękki od tego dołączonego do palety Anastasii. 
Kolory w palecie są identyczne jak w Modern Renaissance. Mamy kilka neutralnych, jasnych odcieni, kilka bardziej nasyconych oraz trzy cienie błyszczące. Osobiście lubię takie kolory, chociaż pomarańcze i mocne róże mnie już trochę nudzą i ostatnimi czasy sięgam po inne odcienie. Niemniej jednak paleta mi się podoba. Zobaczcie, jak się prezentuje w środku.


Pigmentacja na pierwszy rzut oka wydaje się spoko, chociaż moim zdaniem cienie ciężko się przenoszą na skórę, większość pigmentu zostaje na palcu/pędzlu. Nie da się ich za mocno zbudować ani też nie chcą się do siebie kleić. Najlepszym sposobem na nie jest nakładanie ich na mokrą, nieprzypudrowaną bazę. Wtedy osiągniemy maksimum pigmentacji tych cieni. Cienie błyszczące przenoszą się dosyć ładnie, chociaż najlepiej aplikować je palcem, również na mokrą bazę. Na zdjęciu z makijażem zobaczycie maksimum, które udało mi się z tych cieni wydobyć. 
Jeśli chodzi o jakość cieni, to nie zauważyłam, żeby tworzyły plamy. Rozcierają się całkiem nieźle. 


Moja recenzja może wydawać się niezbyt pochlebna, ale wierzcie mi, że nie jest to najgorsza paleta, z jaką miałam do czynienia i da się z niej coś tam wykrzesać. Na pewno po przetestowaniu ogromnej ilości cieni jestem w tym temacie już bardzo wybredna i mało które cienie naprawdę mi się podobają i chętnie po nie sięgam. Tę paletę w szczególności polecałabym dla osób początkujących, które chcą zobaczyć, jak się czują w takiej kolorystyce. Na pewno przygodę z tak trudnymi odcieniami warto zacząć od średniej pigmentacji, żeby od razu się do nich nie zrazić. 

Na zdjęciu z makijażem możecie zobaczyć również, jaki efekt daje maskara Total Temptation z Maybelline. Uważam, że ma ona prześliczne opakowanie - bardzo w moim guście. Do tego posiada klasyczną szczoteczkę i jeżeli jesteście fankami takich szczoteczek, to na pewno się z nią polubicie. Maskara ma fajną konsystencję, nie trzeba czekać kilku tygodni, żeby podeschła. Od razu pracuje się nią dobrze i nie skleja rzęs. Moim zdaniem jednak jest to tusz bardziej pogrubiający niż wydłużający. Jeśli oczekujecie efektu mocnego wydłużenia rzęs, to możecie czuć się zawiedzione. 


W powyższym makijażu podkreśliłam brwi kredką z Wibo, o której pisałam TUTAJ. Myślę, że prezentuje się naprawdę dobrze.

Paletka kosztuje 22,99 zł, a tusz 17,69 zł. Oba kosmetyki możecie dostać w drogerii internetowej ezebra.pl, z której do mnie przywędrowały. 

Podsumowując, oba produkty zrobiły na mnie dobre wrażenie, chociaż po paletkę pewnie nie będę sięgać zbyt często. Najbardziej nie podoba mi się w niej to, że cienie nie chcą się budować. Za plus traktuję fakt, że się dobrze rozcierają. Makijaż, który widzicie na zdjęciu, naprawdę mi się podoba. Jeśli chodzi o tusz, to nie mam mu nic do zarzucenia. Moje rzęsy bardzo się lubią z klasycznymi szczoteczkami i również tak jest w tym przypadku.

Dajcie znać koniecznie, czy znacie któryś z tych kosmetyków i jak się u Was sprawdził.

Buziaki!
Kasia



*** Wpis powstał we współpracy z drogerią ezebra, ale moja opinia na temat produktów jest w 100% szczera.***


grudnia 07, 2018

Lily Lolo - naturalny błyszczyk
English Rose


Muszę się Wam przyznać, że ostatnio porzuciłam zupełnie matowe pomadki na rzecz tych kremowych oraz błyszczyków. Uwielbiam efekt rozświetlonej, świeżej skóry i błyszczące produkty do ust ten efekt pięknie podkreślają. Dzisiaj pokażę Wam jeden z moich ulubionych błyszczyków, czyli English Rose z Lily Lolo. Zapraszam do czytania dalej :)

lily-lolo-english-rose-błyszczyk

Błyszczyk zapakowany jest w bardzo klasyczne opakowanie. Ma również tradycyjny, mały aplikator, który nabiera niezbyt dużo produktu.
Wybrałam sobie odcień English Rose, czyli piękny, przybrudzony róż. Na ustach nie widać go zbyt mocno, ale błyszczy naprawdę ładnie. Ja mam bardzo jasne usta, czasem wręcz sine, więc nawet tak jasny kolor jest u mnie widoczny, ale jeśli macie mocniejszy pigment swoich ust, to będzie on u Was po prostu bezbarwny. Co ważne, nie zawiera drobinek. Dla mnie to duży plus.
Co też ciekawe, błyszczyk pachnie czekoladą. Myślę, że wielu osobom się ten zapach spodoba :)


Jak zawsze przy kosmetykach Lily Lolo ogromnym walorem jest skład. W tym przypadku opiera się on głównie na olejku jojoba oraz witaminie E, które świetnie nawilżają. I tutaj muszę przyznać, że jest to najlepiej nawilżający błyszczyk, jaki znam. Genialnie sprawdzi się u osób, które borykają się z przesuszonymi, spierzchniętymi ustami, zwłaszcza teraz, w okresie zimowym. Do tego ma nieklejącą konsystencję i nosi się go naprawdę komfortowo.


Powiem Wam szczerze, że to jeden z moich ulubionych błyszczyków i chętnie po niego sięgam. Nie przepadam za błyszczykami, które mają ciężką formułę, mocno je czuć na ustach i tak je oblepiają. Ten tego nie robi, nawet gdy się go nałoży odrobinę za dużo. Poza tym wygląda bardzo ładnie na ustach, nie podkreśla niedoskonałości, suchych skórek czy załamań. Jeśli szukacie dobrego, nawilżającego błyszczyka, to serdecznie Wam go polecam.

Błyszczyk Lily Lolo kosztuje 48,50 zł i możecie go dostać na stronie costasy.pl.


Dajcie znać koniecznie, czy też odpoczywacie od matowych pomadek? Jakie są Wasze ulubione błyszczyki? Znacie te z Lily Lolo? :)

Buziaki!
Kasia

TOP